niedziela, 27 stycznia 2013

Oscary: #2. Les Miserables. Nędznicy.

"And if you fall as Lucifer fell
You fall in flames!"

Nędznicy to nie film, na który czekałem. Cieszyłem się, że będzie musical z dobrą obsadą - lubię musicale i dobre obsady - lecz na temat premiery Les Miserables usłyszeć ode mnie można było "Fajnie". I to w sumie tyle.
Aż obejrzałem. Jest musical, jest dobra obsada. Jest "Fajnie". Ale czy wystarczająco, by zasłużyć na Oscara?

No to tak. Po pierwsze: film, w którym Anne Hathaway świadomie charakteryzowana jest tak, aby zabić jej urodę od początku zdaje się krzyczeć "Będę zarzynał swoje atuty!" - i zaczyna niewinnie, właśnie od oszpecenia aktorki. Mówię to oczywiście tonem żartu, ale faktem jest, że Nędznicy wśród wielu mocnych stron w pełni nie wykorzystają chyba żadnej. 
Ale po kolei. Pomówmy o tej szumnej Dobrej Obsadzie i oszpeconej Anne Hathaway. Fantine zagrana dobrze, z przesadą wybaczalną w musicalu. Zaśpiewana poprawnie. Ci, którzy wieszają psy na piosenkach w wykonaniu Anne nie rozumieją chyba różnicy między musicalem teatralnym a filmowym. Nie dochodzi do takich osób fakt, że na pierwszy plan wychodzi tutaj gra aktorska, a nie śpiew - co za tym idzie, Fantine śpiewa łamiacym się głosem i dławi się łzami, miast dziarskim sopranem opiewać swoje smutne dzieje.
Russel Crowe śpiewa słabo, gra bardzo dobrze. Coś w jego wykonaniach jest, co przyciąga - lecz z technicznego punktu widzenia niewiele dobrego można o nich powiedzieć. 
Hugh Jackman'a głos wywołuje u mnie rozbawienie, kiedy ten śpiewa - ale robi to dobrze i nie mogę się szczególnie przyczepić. Początek filmu zagrał fenomenalnie, później poziom odrobinę spada, może dlatego, że mniej jest tam do odegrania. 
Oprócz tego na uwagę zasługuje rola Gavroche'a, ładnie zagrana. W ogóle przyjemny epizod. 

Ale.

Wygląda to odrobinę jakby twórcy chcieli zrealizować pełnoprawny musical, bojąc się musicalowego impetu i przesady. Patetyczne sceny są za mało patetyczne, sceny tkliwych wyznań zbyt mało tkliwe. W zaplanowanym na rozmach i wrażenie początku brakuje rozmachu. Uwydatnia się to również w warstwie muzycznej, zwłaszcza w akompaniamencie. Tam, gdzie wokal aż prosi się o wsparcie wyrazistej partii smyczków - smyczków nie ma. Przykłady można mnożyć. 

Nie porównam filmu do książki - jest on raczej ekranizacją musicalu, niż oryginalnego tekstu. Wszelkie pretensje [zwłaszcza te dotyczące zmiany w zakończeniu, kto zna temat ten wie] kieruję nie do Hoopera, a do autora libretta. 


Niemniej jednak, jest to całkiem udane przeniesienie musicalu na ekran kinowy. Les Miserables raczej nie jest moim faworytem w wyścigu po Nagrodę Akademii, jest to film dla dość specyficznej grupy ludzi - kostiumowy musical, niby to nowoczesny, niby tradycyjny. Opinie budzi skrajne, toteż warto zobaczyć, aby wiedzieć "co o tym myśleć". Jako kandydat do Oscara zasługuje na uwagę, a jako całkiem udany film z pewnością poświęconą uwagę odpłaci. To tyle.


Film ujmuje - ładną, choć nie rewelacyjną, muzyką. Dobrze zagrany, z bardzo udaną scenografią [o czym wcześniej nie wspomniałem]. Śliczny ten Paryż, taki z rozmachem. 

Film odrzuca - dłużyznami, ale to musical. Przesadyzmem, ale to musical. Momentami słabe technicznie wykonania piosenek - ale grają tu aktorzy, nie piosenkarze. Jakieś takie mdłe i przesłodzone zakończenie, nawet mnie odrzuciło, chociaż...to w końcu musical.

5 komentarzy:

  1. Zechcę Ci pomóc, być może, jeżeli lepiej zrozumiem o co Ci chodzi. Skontaktuj się, jeśli uznasz to za celowe. mew3black@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziwię się ocenie Crowa - ja nie zauważyłam u niego większych problemów ze śpiewem, wręcz wydawało mi się, że radzi sobie najlepiej z całej "aktorskiej" części obsady (chociaż do tej części należą właściwie wszyscy oprócz Samanthy Barks, która śpiewała partie Eponine na koncercie z okazji dwudziestopięciolecia "Nędzników"). Z drugiej strony mogłam nie zauważyć słabego śpiewu, bo skupiłam się na interpretacji roli Javerta, która bardzo przypadła mi do gustu. Zgadzam się za to w pełni co do małego Gavrocha - mimo zniszczenia sceny jego śmierci, która w książce robiła o wiele większe wrażenie - zarówno gra aktorska, jak i głos dzieciaka bardzo mi się spodobały. Przed seansem była to jedna z tych postaci, o które się obawiałam - całkowicie niepotrzebnie.

    Co do dłużyzn, to nie usprawiedliwiałabym ich tutaj konwencją musicalu. Owszem, skrócenie piosenek w ekranizacji nie wchodzi w grę, ale jakieś ruchy kamerą, zmiany ujęć - tak. Tego mi zabrakło. Chyba jedyną piosenką z serii "monolog jednej postaci o jej uczuciach", która w miarę zainteresowała mnie także tym, co dzieje się na ekranie, była ta wykonywana przez Javerta na dachu budynku. Kawałek przed jego samobójstwem też był całkiem niezły. Za to "Valjean's Soliloquy" (to w kaplicy) doprowadzało mnie do szału - cięcia wystąpiły tam w zastraszająco małych ilościach, właściwie przez pół utworu mogliśmy oglądać zbliżenie na twarz Jackmana.
    Co do piosenek ogólnie, to podobało mi się "Do you hear the people sing" - zresztą końcówkę, w której wszystkie postaci stoją razem, uważam za fajny pomysł i ciekawy ukłon w stronę musicali scenicznych. Zgadzam się z Twoim zdaniem o akompaniamencie. O "I Dreamed a Dream" się nie wypowiem, bo sama piosenka nigdy do mnie nie trafiała i Anne Hathaway miała małe szanse na zmienienie tego faktu. "Suddenly" (jedyną piosenkę napisaną na potrzeby filmu, nie pochodzącą z oryginalnego musicalu) oceniam neutralnie, może dlatego, że nie przypadło mi do gustu śpiewanie Jackmana.

    Trudno mi wyrobić sobie zdanie o nominacji dla Hathaway. Jest dobrze, ale moim zdaniem nie jakoś porywająco. Z drugiej strony nie mogę jej jeszcze porównać z niektórymi innymi kandydatkami do nagrody w tej kategorii. Z nominacją dla samego filmu się zgadzam, chociaż faworytem także go nie nazwę. Prędzej widziałabym statuetkę za charakteryzację lub kostiumy, chociaż w obu tych kategoriach na co najmniej równą uwagę zasługuje "Lincoln".

    Powyższe opinie są przepuszczone przez umysł osoby, której ulubioną książką są właśnie "Nędznicy". Gdyby nie to, zapewne widziałabym w filmie więcej irytującej ckliwości - ale z sentymentu do pierwowzoru nie potrafię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie nie chciałem omawiać każdej piosenki z osobna, chociaż zdecydowanie mógłbym.
      "Stars" (Javert na dachu] dla mnie baaardzo dobra piosenka, z bardzo dobrym tłem wizualnym. Nawet wykonanie Crowe'a w jakiś sposób porywa. I tak jak mówiłem - zaśpiewał słabawo, ale zagrał pierwszorzędnie.

      Scena w kaplicy, "Vajeans's Soliloquy", w istocie koszmarna.
      No i podoba mi się niesamowicie motyw z "Look Down" i partia Gavroche'a, chociaż jego głos irytuje po jakimś czasie.

      Usuń
    2. Dla mnie Gavroche miał na tyle mało partii wokalnych, że nie zdążył mnie zirytować, chociaż na dłuższa metę rzeczywiście mógłby irytować - co nie zmienia faktu, że doskonale pasuje do postaci.
      Przypomniałam sobie jeszcze o Thénardierach. Helena Bohnam Carter i Sacha Baron Cohen stworzyli naprawdę ciekawą parę, a reżyser wykorzystał to i nieco zwiększył ich rolę w niektórych miejscach. Wprawdzie Carter bardzo kiepsko szło śpiewanie, ale dość zgrabnie zamaskowano to modyfikacjami jej fragmentów piosenek.

      Usuń
  3. nie wiedzialam jeszcze:( ale wciazmam nadzieje ze jest wiecej niz "fajny"

    OdpowiedzUsuń