wtorek, 5 lutego 2013

Oscary: #3 Lincoln.



This isn't usual, Mr. Pendleton. This is history.

Coś tutaj pachnie Oscarem... A nie, to tylko Lincoln Spielberga! Haha! Ekhem...
Wszystkich uczulonych na patetyzm, przyciężkawy klimat oraz monumentalne, Oscarowe kino - ze smutkiem wypraszam z pokazu tego filmu. Jednakże, jeżeli ktoś lubuje się w błyskotliwych dialogach, wybitnym aktorstwie i kameralnych, a jednak dziwnie monumentalnych scenach - może niech zostanie? W końcu, Panie Pendleton - to jest historia.




Jak każdy dobry film, Lincoln zebrał w polskim internecie solidne lanie od wszelkiej maści hejterów. Tym razem ich strategia była dość ciekawa, bowiem postanowili zmieszać z błotem prawie wszystkie mocne strony filmu. Otóż, bezczelny reżyser postanowił swój film "zrobić pod Oscara"! Tak, tak, ten arogant celuje w największą nagrodę swojej branży, wyobrażacie sobie?. Ma taki tupet, że kreuje do spółki ze scenarzystą sceny, w których obsada aktorska może dać pełen popis swoich możliwości. Do tego, proszę sobie wyobrazić, utrzymuje całość w monumentalnym, lekko mrocznym klimacie, zupełnie jakby miał jakiś pomysł na charakterystyczne przedstawienie historii czy coś. A to drań!

Oto moje podsumowanie typowych oskarżeń pod adresem filmu. Nic wartego większej uwagi. Oczywiście Lincoln minusy ma, jakżeby inaczej - do ideału wiele mu brakuje. Jednak każdy, kogo hejterzy zniechęcili do wyjścia do kina, stracił. I należy mieć to na uwadze. 

Jakie to minusy? Przede wszystkim spodziewałem się filmu o Abrahamie Lincolnie (przyznacie chyba, że tytuł jest dosyć sugestywny), zaś otrzymałem obraz o burzliwych dziejach 13 Poprawki do Konstytucji USA. Niby też ciekawy temat, ale jednak... Troszeczkę mało Lincolna w tym Lincolnie.

Cieszy mnie, że scenariusz w dużej mierze odarł z fałszywych stereotypów postać szesnastego prezydenta Ameryki - pytanie, czy udało się  jednocześnie zachować niezbędny w filmie biograficznym element mitologizacji bohatera? Odniosłem wrażenie, że filmowy Abraham Lincoln odnosił sukcesy troszeczkę mimochodem, bez wkładu własnego, głównie dzięki szczęściu. Przedstawiono go, w moim odczuciu, jako odrobinę bezradnego - jako męża, jako ojca, jako polityka. Miewał dobre momenty, nie ulega to wątpliwości, jednak sportretowano go jako człowieka nieco...słabego. To niekoniecznie musi być minus, ale z cała pewnością nie tego się spodziewałem.

Jakkolwiek by nie było, Daniey Day Lewis zagrał wybitnie i jest moim absolutnym faworytem w wyścigu o statuetkę Akademii. Pani Lincoln również dała piękny popis. Te dwie kreacje rzuciły cień na pozostałych aktorów, choć i tak pozytywnie zaskoczyły mnie świetne role drugoplanowe - w tym charyzmatycznego Tommy'ego Lee Jonesa, który wypadł bardzo dobrze, choć niekoniecznie Oscarowo.

Czyli ogółem, kawał solidnej produkcji wyszedł. Nie ma co. Nie wiem czy mogę z czystym sumieniem polecić - ale ostrożnie zachęcam do rzucenia okiem. Z pewnością jest to jeszcze jeden "zwyczajnie dobry" film, bardzo mocny kandydat do Oscara. Tylko tyle - i aż tyle.



Film ujmuje fenomenalnym aktorstwem i z wyczuciem zbudowanym klimatem - również dzięki naprawdę dobremu scenariuszowi.



Film odrzuca nieco skopaną konstrukcją fabuły, której środek ciężkości przerzucono z osoby Lincolna na polityczne dzieje niewolnictwa w USA. Ach, no i jeżeli ktoś w biograficznym dramacie spodziewał się wartkiej akcji niczym moi ulubieni Filmwebowcy, to nie. Nie ma. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz